Walczył z carską Rosją w Legionach, walczył z Rosją
komunistyczną w wojnie 1919-20 r., walczył z Niemcami w 1939 r. -
a zabili go Polacy. Jeden z dramatów życia mojego pokolenia.
W. Jędrzejewicz, Śmierć ppłk. dr. Wacława Lipińskiego
W nawale wrażeń, w natłoku przeżyć, spraw i niecodziennych zdarzeń, w błyskawicznym tempie historycznych, wielkich chwil nie miałem czasu ni sposobności zastanawiać się nad tą kolosalną zmianą, jaka nas rozdzieliła od ostatniego dnia października 1918 roku...
Dzisiaj dopiero, gdy dorwałem się do całej paczki pism przywiezionych mi pierwszą okazją z Krakowa, gdy przerzucałem wielkie płachty gazetowych kolumn, spokojną czernią liter tyle państw grzebiących, uświadomiłem sobie dopiero w całej pełni ów niesłychany, rozumowanej logice niedostępny, w brzmieniu swym nieprawdopodobny, praktycznie przez tyle lat nieosiągalny, a przecież tak prosty fakt, że Polska jest niepodległa, że mamy wolną, zjednoczoną republikę polską...
Chciwie wczytywałem się we wszystkie wiadomości, jakimi kraj żył przez te trzy z górą tygodnie, od jakich burzył się, rewoltował, prężył, gotował do nowego życia. Lakoniczne wiadomości z frontu zachodniego. Podniecająco krótkie depesze, w których przed chwilą zamarł krzyk rozpaczy, a rozbrzmiewał jeszcze przyśpieszony, niespokojny oddech milionów żołnierskich piersi. Krzykliwe tytuły ponurych hurgotów armatnich w pośpiechu staczanych z pozycji i nerwowy tekst opisów w ślad za ostatnią, migotliwą rakietą odwrotu pisanych.
Odwrót i klęska!... Odwrót coraz gwałtowniejszy, coraz bardziej pośpieszny i rozpaczliwy. Wali się niezwyciężona armia, pękają tarcze Hohenzollernów, w które niepohamowanie, szybko i dźwiękliwie bije francuski miecz, pobici stary Hindenburg, uparty Ludendorff, twardy Mackensen, trzeszczą przeguby dłoni w rozpaczliwym załamaniu rąk... Przez „hinterland” przechodzi krótki szloch, a poza mgłą beznadziei łez palą się już złowrogie, nienawistne oczy buntu...
Kapitulacja!... Wśród ciemnej listopadowej nocy biały błysk reflektorów pędzących ku francuskim pozycjom automobili oświetla trupim blaskiem szare, bez kropli krwi pola i wzgórza, na których wije się długi, głęboki wąż pozycji i drutów. Biała chorągiew trzepie się i drży w powietrzu, trębacz wygrywa sygnał.
Jakże ponuro, jak złowieszczo rozlegał się ten srebrzysty ton trąbki parlamentariuszy niemieckich, którzy wśród głuchej listopadowej nocy wysiedli przed francuskimi pozycjami, by prosić o zawieszenie broni...
Inaczej zwaliły się z nóg Austro−Węgry. Raczej przegniły i rozsypały się jak zbutwiałe próchno. Ni wielkości, ni godności w upadku tym nie było, a tylko obrzydły strach, bezsilne, nieprzytomne szamotanie.
Na tle tej walącej się w gruzy niedawnej potęgi, na tle upadku zaborców tak straszliwej pamięci dla tylu polskich pokoleń wyrasta u nas, olbrzymieje, gigantycznych nabiera rozmiarów postać Józefa Piłsudskiego.
Komendant wracający z Magdeburga! Entuzjazm stolicy, radość i duma, rozpierająca pierś, i pochwycenie broni przeciwko najazdowi w dniu, w którym Józef Piłsudski stanął na polskiej ziemi...
W ciągu jednej nocy Niemcy wyrzuceni zostali z granic okupacji. Załadowani do pociągów, bez broni, bez sławy, z wściekłością bezsilną w duszy opuścić musieli ów tak pogardzany a tak łakomy „Polenland”, karmiący ich swą własną rodną ziemią przez tyle długich miesięcy. Eskortowane przez dzieciaków uzbrojonych w ich własne, niemieckie karabiny, pociągi za pociągami przekraczały graniczne słupy...
Józef Piłsudski dyktatorem!... Naczelnikiem Państwa i Wodzem Naczelnym!... Rada Regencyjna pośpiesznie oddaje mu całą władzę cywilną i wojskową. Rządy nad milionami, nad całym krajem, nad Polską obejmuje Wódz, nasz Brygadier...
Gdybyście mogli doczekać, towarzysze broni, którzyście padli na polach bitew, w krwawym, ostatnim dla was boju. Kości wasze rozsiane po jarach Łowczówka i Mołotkowa, nad bez szmeru płynącą „wierną rzeką”, w mrocznych głębinach dolin karpackich, w sandomierskich, urwistych wąwozach, nad Styrem, Stochodem i Bugiem.
Gdybyście mogli, powstalibyście teraz wszyscy ze swych zaklęsłych, opuszczonych grobów, spod białych, brzozowych krzyży żołnierskich i nie bacząc na swe okrutne, śmiertelne rany, raz jeszcze poszlibyście na zwycięski bój.
Nie zmarnowała się wasza krew, nie poszła na darmo, nie uronił jej Wódz ni kropli na daremno. Użyźniliście nią zeschnięte polskie ugory, zwilżyliście krwawą rosą swych ran i dziś możemy zbierać radosny, urodzajny plon. Białe krzyże brzozowe lśnią w blaskach słonecznych niby rycerskie miecze w ziemię po walce zatknięte, sztandar narodu spłowiały i zblakły, zabarwiony purpurą świeżej krwi łopoce zwycięsko w powietrzu...
„Gdzie Twe sokoły, Komendancie! Drapieżce wychowałeś i na lot puściłeś – w walkach i trudzie rozkwitające dusze, hartem i pogardą śmierci opancerzone – gdzie Twoi chłopcy, Wodzu! Tylu nie wróciło do Twej żelaznej dłoni i nigdy już nie wrócą z gonitwy bitewnej, z ugorów jałowych, nad którymi wrzask jeno ptactwa krąży!...”*
Nie będzie krążył już nad nimi wrzask ptactwa, przyjacielu. Rozdzwoni nad nimi swą nieśmiertelną pieśń wiosny skowronek szaropióry. Dzwonić im będzie świergot ptaszęcy z jasnej płynący przezroczy nieba i usłyszą go w cieniu swych dołów śmiertelnych druhowie nasi. Oracz zgrzytliwym pługiem nie zorze ich zapomnianych grobów, skiby czarnej, urodzajnej ziemi nie zawalą w niepamięć żołnierskich cmentarzysk. Biały krzyż nie zbutwieje, nie porosną zielskiem kurhany, nie będzie szukał zapomnianych kości wnuk ni syn, z rozpaczą duszy, w skurczu serca bolesnym, głosu pobitych ojców zza grobu słuchający...
Stanie na straży ich kości państwo polskie, Rzeczpospolita Najjaśniejsza. Szum morskich fal bijących o polski brzeg tęsknotę ich uciszy, tatrzańskich turni obejmie ich cień od południa strony. Szczęk karabinów pogranicznej straży znad Odry i poleskich błot dojdzie radosnym ich echem.
Lekką wam polska ziemia będzie, towarzysze bojów. Zapomnicie o krzywdach, o udrękach bolesnych, uciszą się nie ukojone dotąd serca wasze. Spokój nad wami zagości i ramiona waszych krzyżów brzozowych błogosławić będą tę ziemię polską w jasny, słoneczny dzień i w księżycowe, srebrne noce. Na zawsze już, po wieków wiek...
Niepodległe państwo polskie, Rzeczpospolita...
Powtarzam te słowa po wielokroć, nie mogę się od ich słodkiego brzmienia oderwać. Już nie w odezwach, nie w deklaracjach, nie w postulatach i programach. Jest sobie i już. Dla siebie. Będzie miała, już ma, swe bataliony, pułki, dywizje, swe sztaby, generalicję, naczelne dowództwo, ministerstwa. Działa, czołgi, aeroplany, pociągi. Radiostacje i własne urzędowe komunikaty. Rząd i Sejm, Naczelnika Państwa...
Przestaną nas wreszcie, bezdomnych dotąd żołnierzy, męczyć w długie noce rozterki, odjęta zostanie udręka Wodzowi. Nie będzie już sam, na naszych tylko sercach wsparty. Wola jego ogarnie cały kraj, posłuch obejmie miliony. Nikt mu pod nogi nie będzie rzucał kłód, nikt sabotował. Naród spragniony własnej, polskiej władzy radośnie spełniać będzie jej nakazy. Popłyną pieniądze do skarbowych kas, pójdzie rekrut wspaniały do szeregów, zakwitnie wszędzie praca, wysiłek radosny i twórczy. Nad podziw bujne i piękne wyrośnie zboże, dla wszystkich, którzy pragną, w nadmiarze starczy. Nikt go już nie wywiezie do niemieckich miast, zostanie złota, ciężka pszenica, pokotem się kłaść będzie młode żyto, radosny głos cepów po klepiskach omłot swój tylko Polsce zostawi
* * *
Dolatuje przez okno szczęk karabinów, razem przy nogach stawianych. Łamie stalową ich linię krzyk rozkazu, twardo uderza w ziemię żołnierski krok, donośnym głosem śpieszy się odliczanie. Salutuje wyprostowany na baczność sierżant, że pluton na ćwiczenia gotów – ludzi trzydziestu siedmiu...
W. Lipiński, Wśród lwowskich orląt, s. 80
*Ustęp ten przytoczony został z pośmiertnego wspomnienia napisanego przez kapitana Stanisława Falkiewicza o oficerze I Brygady Legionów Polskich, kapitanie Sławie−Zwierzyńskim.